(A note to my English speaking readers: you may consider subscribing to my Substack newsletter, From below the surface, where I publish in English).
Miarą udanej konferencji jest dla mnie stan ciała/umysłu tuż po zamknięciu ostatniego panelu, już po tym, kiedy milkną rozmowy i wybrzmiewają pożegnania. Stan specyficznej pustki, która nie oznacza próżni – jest raczej miejscem na Nowe albo początkiem procesu zagnieżdżania się Nowego, procesu zmiany perspektywy (albo przywracania właściwych proporcji). Ten proces potrzebuje czasu, ciszy i bezruchu; jest trochę tak, jakby bardzo intensywny czas inspiracji i spotkań wymuszał ten stan, w którym siedzę w samochodzie wiozącym mnie na przykład z konferencji ORGANICZNIE o Ziemi. Herstorie, kultura, środowisko, z Winnej Góry do Poznania i w przerwach rozmowy z przyjaciółmi bezrefleksyjnie gapię się przez okno, ledwo rejestrując sylwetki licznych ptaków drapieżnych przystających w locie na rozległych polach kwitnącego rzepaku między gigantycznymi hangarami składów, magazynów i hal produkcyjnych Wielkopolski.

Pożegnania po takich konferencjach rezonują nieodmienną obietnicą powrotów, przyszłych spotkań, rozmów i kontaktów, które zresztą mają własną logikę, własny porządek czasowy i własne trajektorie. Bywa, że spotkania wydarzają się po latach świetlnych. Ich wymiar ma w takich przypadkach związek z wewnętrzną dynamiką naszych form zaangażowania w dyskutowane tematy, reakcji na wydarzenia, przemierzanych tras i podróży, rozgrywających się zupełnie nielinearnie i wielu porządkach czasowych. Tak się składa na przestrzeni ostatnich paru lat, że najciekawsze moje konferencje rozgrywają się na styku academii i nie-academii. Tak było z konferencją Hipoteza Gai w Poznaniu w 2023 roku (a właściwie „Hipoteza Gai w kontekście lokalnych i globalnych działań na rzecz bioróżnorodności”) i tak też było z konferencją ORGANICZNIE o Ziemi w Winnej Górze. Nie brakuje oczywiście znakomitych konferencji zasadniczo akademickich, które są nie tylko specyficznymi grupami wsparcia dla osób powiązanych współdzieleniem udręki neoliberalnego porządku fabryk wiedzy (tego dotyczą niemal wszystkie rozmowy w kuluarach i prawie zawsze jest to podskórny nurt, który najczęściej płynie pod powierzchnią wygłaszanych referatów). Uświadamiam sobie przy okazji, że w sumie rzadko uczestniczę w czysto akademickich konferencjach, bo zarówno konferencje ELO, jak i ISEA czy Politics of Machine są właściwie interfejsem spotkania świata sztuki z badaczami.
Znakomitą analizę i świetne metafory pozwalające uchwycić pracę tego neoliberalnego porządku zaproponowała ostatnio Ewelina Jarosz, w świetnym artykule, Eksponując zejście do wraku akademii kapitałoocenu – błękitny zwrot w edukacji kulturoznawczej w Polsce, opublikowanym na łamach Elementów, czasopisma ASP w Krakowie. Doceniam trud napisania tego artykułu przede wszystkim dlatego, że Autorka nie otrzyma za to żadnego „uzysku” w postaci punktów, do których zbierania pracowicie zachęca nas instytucjonalna academia (bywa, że w dosyć bezpośrednio sformułowanych, specyficznych „zachętach” od osób kierujących jednostkami). Jest mi także niezwykle miło, że to, co pisałam, było dla Autorki punktem odniesienia – to nie jest po prostu “cytowanie” w bibliometrycznej machinie akademickiego publikowania (zbyt często przybierające postać machinalnego zamieszczenia stosownego odniesienia z nazwiskiem i datą publikacji, z którego jednak nie wynika nic poza karmieniem mojego indeksu-H). W tym przypadku punkt odniesienia oznacza, że prowadzi się rozmowę na wiele głosów i wiele rąk. Ta rozmowa nadaje sens, przywraca poczucie wiary w to, co kiedyś popchnęło mnie do tej pracy i daje nadzieję.
Co prowadzi mnie do pytania, które może wydawać się nieco górnolotne, trochę naiwne i trochę nasycone patosem. Na czym tak naprawdę polega sens tej pracy? Po co wypełniamy te niezliczone ilości formularzy, uczestniczymy w tych wszystkich radach i komisjach, które mogły być zaledwie mailem; po co regularnie stajemy przed grupą młodych ludzi starając się wyjaśnić dosyć złożone teorie, koncepcje i pojęcia (w nadziei, że zechcą podążyć ich tropem i zacząć myśleć na własny rachunek oraz próbować odkryć, co chcą zrobić z własnym życiem); po co siedzimy przy komputerach w nielicznych przerwach między powyższymi działaniami próbując napisać tekst? Z nadzieją, że ktoś odczyta ten list w butelce wrzucony do oceanu wzniecanego przez fale bibliometrii i ministerialnych wykazów, których groteskowa absurdalność – i równie absurdalnie groteskowy oportunizm, z którym środowisko od zawsze godzi się na najbardziej kuriozalne formy tych wykazów – mogłyby być nawet całkiem zabawne, gdyby nie przekładały się tak dosłownie i z coraz bardziej miażdżącą presją na nasze środowisko pracy. A ostatecznie na nasze życia, bo są one wprzęgnięte w ten kierat i połączone z nim wieloma naczyniami krwionośnymi o różnych średnicach, które sprawiają, że jeden z ulubionych żetonów ideologii neoliberalnej akademii (wypełnione nim są moje notyfikacje z Teamsów i maile z urzędowego rozdzielnika), ten żeton life/work balance, najczęściej jawi się jak kolejny groteskowy dowcip, który nie miał wcale nas rozbawić.
No więc – po co? Żeby uzyskać tę ilość punktów obliczoną według algorytmu, który wiąże nas wszystkich w ludzko-algorytmiczno-urzędniczy assemblaż mający charakter samozwrotnej pętli (im więcej „produkujemy”, tym więcej musimy „produkować”, bo rosną ilości punktów i podnoszą się automatycznie liczone średnie)? Ilość punktów generowana na podstawie listy, gdzie główne miejsce zajmują wydawnictwa osiągające marginesy zysku większe niż korporacje amerykańskiego sektora Big Tech (nic dziwnego, nie tylko nie płacą wynagrodzeń autorom publikacji, ale najczęściej to autorzy w ten czy inny sposób płacą za publikacje – a teraz stawiają się w roli pośredników sprzedających naszą pracę kolejnym systemom AI)?

Albo czasopisma, o których nikt nigdy nie słyszał, ale jakimś cudem udało im się uzyskać 100 punktów na liście określającej wartość naszej pracy i łączącej zarówno niekwestionowane pozycje w swoich obszarach z pozycjami wydawanymi przez tzw. drapieżników? I że pozycja uzyskana w tym młynie ma określać, jak to nazywa oficjalna ministerialna komunikacja (zawsze sprawiająca wrażenie, jakby pisał ją kiepski LLM), poziom „wybitnego naukowego osiągnięcia”?
Konferencje, które rozgrywają się w ekotonie academii i nie-academii częściowo dostarczają mi tych odpowiedzi. Piszę tutaj o ekotonie w rozumieniu klasycznej ekologii. Posłużę się definicją z Wikipedii:
“Ekoton (gr. oikos = dom + tonos = napinanie) – ekosystem, który stanowi strefę przejściową między co najmniej dwoma ekosystemami.
Zamieszkują go organizmy charakterystyczne dla obu biocenoz (efekt styku) oraz takie, które są swoiste tylko dla tej strefy. Obszary te charakteryzują się więc dużą bioróżnorodnością. Populacje ekotonu mogą być liczniejsze niż sąsiadujących ekosystemów[1].
Przykładami są: miedza, wybrzeże, a także strefa rozdzierająca łąkę od lasu lub lasu i stepu.”
Jak ten pograniczny ekoton, który widzę z okna pociągu pisząc ten wpis.

Jak widać, ekoton oferuje strefy przejścia, w których całkiem nieźle mogą się osadzić się strategie skutecznego oporu („obszar cechujący się dużą bioróżnorodnością”). Można też tę strefę zobaczyć w szczelinach i pęknięciach, miejskich strefach nieoczywistych – czasem między płotami osiedlowego grodzenia a wciąż płynącym potokiem albo mokradłem, w szczelinach między murami budynków a chodnikiem. Wszędzie tam, gdzie ludzka nieuwaga, inercja, albo niedostatek dokumentów określających prawa własności wywołały nieoczywiste, chwilowe, nietrwałe środowiska, które w całej swojej nietrwałości i chybotliwości są jednocześnie oparte na regularności powtórzeń, wszechobecności, radykalnej i bezkompromisowej gotowości do życia w-tym-co-jest-dostępne-być-może-tylko-na-chwilę. Te strefy mają coś wspólnego z mikroskopijnymi czasem organizmami, których środowiskiem życia są miejsca nieoczywiste (a o których kiedyś już tutaj pisałam).
Przypomina mi się w takich momentach projekt Gordona Matty-Clarka z lat 70. XX wieku, Reality Properties: Fake Estates. Między 1971 a 1974 artysta znalazł 15 skrawków przestrzeni publicznej w Nowym Jorku, które były szczególnymi „odpadami” projektowania miejskiego albo efektami błędów kartograficznych.
Tak, w czasach GIS takie błędy na styku wielowarstwowych translacji fizycznej przestrzeni na jej modele cyfrowe też są możliwe, a nawet całkiem prawdopodobne. Mam zresztą nadzieję, że wkrótce ukaże się znakomita praca doktorska o technologii GIS, Datafikując Ziemię Studia nad historią, rozwojem i praktykami kulturowymi opartymi na systemach informacji geograficznej Elżbiety Kowalskiej, którą miałam przyjemność recenzować w 2024 roku i która bardzo dobrze wyjaśnia całą złożoność GIS, lokalizując geograficzne przetwarzanie informacji w jej rozlicznych związkach technologicznych, historycznych i kulturowych. W początku lat 70. Matta-Clark nabył te skrawki podczas aukcji, gdzie można było je kupić niemal za bezcen (za 25 USD od sztuki), bo nie nadawały się do zagospodarowania (cóż, było to jeszcze w czasach, kiedy deweloperze nie byli jeszcze TAK kreatywni). Pokazał jednocześnie, jak oparta na matematycznej precyzji i fluktuacjach kapitału miejska siatka własności ziemskiej może wytworzyć miejsca oporu w swoim wnętrzu.
Te ekotonowe strefy są najważniejsze. Nawet jeśli zawsze będą niestałe, chwiejne, chwilowe; nawet, jeśli czasem bardzo chcemy, żeby osadzały się i osiadały, dając złudzenie stałego gruntu pod stopami. Ten stały grunt ma jednak ciężar, którego energia prędzej czy później staje się inercją i bezwładem. Dlatego potrzebujemy tych miejsc, w których – nieco zawieszeni, niepewni gruntu, na którym stawiamy stopy – rozmawiamy językami, na które nie zawsze jest miejsce w academii, stawiamy pytania, na które nie będzie odpowiedzi, wystawiamy na widok publiczny swoją wrażliwość i ryzykujemy, ryzykujemy, ryzykujemy… Za to nie ma punktów w tym systemie. Ani w żadnym innym. Ani też nie jest wykształceniem humanistycznym, które “wraz z jednoczesnym rozwijaniem kompetencji i praktycznych umiejętności cyfrowych jest szansą na tworzenie specjalizacji, które pozwolą absolwentom szkół wyższych pracować w różnych branżach i budować karierę zawodową zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem rynku.” (to z ministerialnych fantazji wygenerowanych przez jakiegoś LLMa).
Za tę przestrzeń jestem bardzo wdzięczna organizator(k)om konferencji: przede wszystkim Oliwii Olesiejuk i całemu zespołowi Szlaku Pracy Organicznej oraz wszystkim osobom uczestniczącym (lista referatów jest długa, warto sprawdzić nazwiska w programie i poszukać tropów prowadzących do osób i działań). W przypadku tej “organiczności” – żeby nie było wątpliwości – trop prowadzi do Wielkopolski i organicznictwa, które tak skutecznie obrzydzono nam w szkole średniej i wersji pozytywizmu ze szkolnych podręczników.